Kiedy wyjeżdżam za granicę pamiętam o trzech rzeczach: wygodnym samochodzie,
okularach przeciwsłonecznych, oraz tym, by kiedy tylko się da kosztować
smaków miejscowej kuchni. Dzięki temu zawsze wracam pełen nowych
doznań... Tym razem trafiłem do Francji, gdzie moje soki trawienne
musiały stawić czoła takim delicjom, jak kleszcze kraba, 'żółwik',
płonące naleśniki i kir.
Dziś, razem ze mną, poniższą notkę skomentuje Niezależny Ekspert do
spraw Owoców Morza, Wina a także Serów Różnistych - czyli Najlepsza z
Najlepszych.
W podróży
Burgery wszelakie
Gdy
jesteś w podróży, nie masz czasu na szukanie wykwintnych restauracji.
Gdy zgłodniejesz, wyglądasz drogowskazów wskazujących najbliższy fast food
i tam właśnie robisz przystanek - chwytasz cokolwiek, zjadasz i po
chwili wracasz za kółko. Przy niemieckich autostradach masz największą
szansę na znalezienie lokali, w których spécialité de la maison stanowią wszelkiej maści burgery.
Do
dziś pamiętam pierwszego hamburgera, jakiego zjadłem. Był to leżący na
siermiężnym talerzyku uklepany na płask kotlet mielony, obok którego
leżała kajzerka i paćka musztardy. Miałem wtedy może z dziesięć lat...
Wiele się zmieniło od tamtego czasu, ale burger wciąż pozostaje królem
ery fast food. Myliłby się jednak ten, który uważa, że w temacie
burgerów nie da się już odkryć Ameryki - kucharze wciąż pracują nad
udoskonaleniem starych przepisów i wymyślają nowe, często bardzo
oryginalne. O dziwo, można się było o tym przekonać nawet w sieci
McDonalds w niemieckim Zagłębiu Ruhry, gdzie oprócz sztandarowych
kanapek sieci można było skosztować Nürnburgerów, czyli kanapek z trzema małymi würstchen, zapieczonymi na ostro (tylko dla fanów kiełbas wszelakich) a także McRibs,
czyli kanapki z żeberkami bez kości (naprawdę przedziwny twór wymyślony
zapewne przez ludzi, którzy wrzuciliby na grilla także cynaderki,
prącie walenia czy ikrę jesiotra). Jako ciekawostkę mogę napisać, że z
kolei w niektórych francuskich restauracjach McDonalds istnieje
automatyczna 'recepcja' - stanowiska z ekranem dotykowym a la bankomat, w
którym możemy złożyć zamówienie oraz zapłacić (o ile dysponujemy kartą
kredytową), a kanapki odebrać bezpośrednio za ladą. Jest to dość
znaczące usprawnienie i pozwala wyeliminować kolejki do kasy.
Wracając do burgerów - Złotą Patelnię za najsmaczniejsze hamburgery na zachód od Odry otrzymuje restauracja Cindy's,
leżąca na pierwszym od granicy parkingu północnej obwodnicy Berlina.
Sam lokal wygląda bezbłędnie - umiejętnie wystylizowano go na
amerykańskie bary szybkiej obsługi z lat sześćdziesiątych, z szafą
grającą, aluminiowymi stolikami i sączącym się z głośników stareńkim
rock'n'rollem. Kuchnia oferuje niewiele więcej niż burgery, jednak to
ich warto spróbować. Podczas gdy ja delektowałem się olbrzymim burgerem z
sałatą, pomidorem i trzema rodzajami sera, Najlepsza z Najlepszych
wybrała 'burgera miesiąca', którym okazał się być burger z bakłażanem,
rukolą i mozzarellą. Esencję smaku owych cudeniek stanowiło mięso -
bardzo soczyste (a nie spieczone na wiór, jak w sieciówkach) i
delikatne. Mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że burgery z
Cindy's pobiły na głowę nawet unikalne burgery z ananasem i serem
mascarpone, których miałem okazję kiedyś spróbować w poznańskim
(nieistniejącym już, niestety) Rodeo Drive.
Korzystając z okazji, chciałbym serdecznie odradzić
wszystkim stołowanie się na ostatnim przed granicą parkingu północnej
obwodnicy Berlina, leżącym dokładnie naprzeciwko parkingu z Cindy's.
Obawy moje wzbudziła już wielka tablica przy wejściu, głosząca po
polsku, że sprzedają tu prawdziwy, babciny bigos - jak bym po dwóch
tygodniach na obczyźnie nie mógł doczekać się bigosu! Poza potrawą tą
zresztą wybór jest niewielki, a każda pozycja z menu sprawia wrażenie,
jak by za moment miała w owym bigosie wylądować.
Francuzi bardzo chętnie jadają na mieście. W czasie lunchu, czyli między dwunastą a drugą, oraz w porze kolacji - czyli po osiemnastej, tłumnie zjawiają się w miejscowych restauracjach i kafejkach. W lokalach i przynależących do nich ogródkach robi się tłoczno, głośno i wesoło. Dla mnie był to swoisty szok kulturowy, bo przyzwyczajony jestem raczej do kuchni barowej i okazjonalnego odwiedzania restauracji, tymczasem dla przeciętnego Francuza kilkugodzinne obiadowanie w gronie krewnych czy znajomych to codzienność. Przy okazji potwierdziła się znana reguła, że najgwarniejsze i najbardziej zatłoczone lokale serwują najsmaczniejsze posiłki, nawet, jeśli znalezienie stolika graniczy z cudem, a na kelnera należy poczekać małe pół godzinki.
Jeśli więc będziecie kiedyś w Blois, wpadnijcie na obiad do Cafe Chineur, przy placu Trzech Kluczy. Tamtejszy szef kuchni wie, jak przyrządzić stek tak, by wręcz rozpływał się w ustach, jednocześnie zachowując odpowiednio 'surowy' smak mięsa. Jest także mistrzem w przygotowywaniu sosów - zwłaszcza sos musztardowy, przygotowywany na bazie białego wina, odznacza się niesłychanym aromatem. Miłośnikom doznań ekstremalnych polecam zaś sos pieprzowy - jego smaku nie dało się złagodzić ani wodą, ani winem i mimo uciążliwego palenia w gardle chciało się go kosztować bez końca. Majstersztyk kulinarny! Zdarzało mi się już wcześniej jadać ostre potrawy, jednak wspomniany sos przebijał apokaliptycznymi doznaniami nawet papryczki domowej roboty, jakimi raczył nas w akademiku jeden ze współlokatorów.
Dolina Loary
Steki, ślimaki i wino
Francuzi bardzo chętnie jadają na mieście. W czasie lunchu, czyli między dwunastą a drugą, oraz w porze kolacji - czyli po osiemnastej, tłumnie zjawiają się w miejscowych restauracjach i kafejkach. W lokalach i przynależących do nich ogródkach robi się tłoczno, głośno i wesoło. Dla mnie był to swoisty szok kulturowy, bo przyzwyczajony jestem raczej do kuchni barowej i okazjonalnego odwiedzania restauracji, tymczasem dla przeciętnego Francuza kilkugodzinne obiadowanie w gronie krewnych czy znajomych to codzienność. Przy okazji potwierdziła się znana reguła, że najgwarniejsze i najbardziej zatłoczone lokale serwują najsmaczniejsze posiłki, nawet, jeśli znalezienie stolika graniczy z cudem, a na kelnera należy poczekać małe pół godzinki.
Jeśli więc będziecie kiedyś w Blois, wpadnijcie na obiad do Cafe Chineur, przy placu Trzech Kluczy. Tamtejszy szef kuchni wie, jak przyrządzić stek tak, by wręcz rozpływał się w ustach, jednocześnie zachowując odpowiednio 'surowy' smak mięsa. Jest także mistrzem w przygotowywaniu sosów - zwłaszcza sos musztardowy, przygotowywany na bazie białego wina, odznacza się niesłychanym aromatem. Miłośnikom doznań ekstremalnych polecam zaś sos pieprzowy - jego smaku nie dało się złagodzić ani wodą, ani winem i mimo uciążliwego palenia w gardle chciało się go kosztować bez końca. Majstersztyk kulinarny! Zdarzało mi się już wcześniej jadać ostre potrawy, jednak wspomniany sos przebijał apokaliptycznymi doznaniami nawet papryczki domowej roboty, jakimi raczył nas w akademiku jeden ze współlokatorów.

Podróżując,
zadziwiająco często mamy szczęście natrafić na różnego rodzaju targi,
jarmarki czy festyny, odbywające się akurat w miejscowościach, które
odwiedzamy. Dzięki temu mamy okazję zapoznać się z miejscowymi
produktami spożywczymi, jakich próżno szukać w restauracjach czy
sklepach spożywczych. Rezygnacja z okazji, które podrzuca nam los,
byłaby niepowetowaną stratą, więc - w większości przypadków - dajemy się
porwać chwili i kosztujemy tego, co tylko można znaleźć na targowych
straganach. Na najciekawszy targ natrafiliśmy już na samym początku
pobytu - w Amboise. Czego na nim nie było! Począwszy od figurek aniołków
z drewna, przez diabełki ceramiczne, biżuterię i materiały do
decoupage'u, małe, kolorowe witrażyki po poważne, malowane olejem na
płótnie obrazy sławiące miejscowe jelenie i ich rykowiska. Wiadoma
rzecz, że najwięcej stoisk oferowało różnego rodzaju produkty spożywcze -
a większości można było skosztować na miejscu. I choć ominęliśmy
szerokim łukiem stoisko z gigantyczną patelnią,
na której podgrzewano przedziwną mieszaninę ziemniaków, papryki,
cukinii i mięsa, to spędziliśmy kilka chwil kosztując miejscowych
wędlin, jak na przykład białej, bo pokrytej delikatną pleśnią kiełbasy
i pokręciliśmy nosem nad miejscowymi serami, żałując, że nie możemy
zabrać większej ich ilości od późniejszej konsumpcji. Chyba najbardziej
zachwycił mnie przepięknej barwy napój zrobiony z brzoskwini, nalewany z
ustrojstwa, które bardzo przypominało saturator na wodę sodową, który
pamiętałem z dzieciństwa. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że napój ów
zawierał procenty w ilości dość sporej, lecz i tak byłem zachwycony -
najpewniej była to jakaś owocowa
brandy.
Nie mniej zachwycona była Najlepsza z Najlepszych, co chwila degustując
kolejny produkt miejscowych winiarzy, i pakując do plecaka butelczynę
'na później'. Jednak w prawdziwą euforię wpadła na widok stoiska zapełnionego 'żółwiami'
- wspaniałymi okrąglutkimi sernikami, zaopatrzonymi w spieczoną (niemal
na węgiel) skorupkę na wierzchu, za to wybornymi, mięciutkimi w środku.
Ciekawostką - przynajmniej dla mnie - było zastosowane przy produkcji
owego cuda wymieszanie masy serowej łącznie z ciastem, co spowodowało,
że sernik ten nie był zbytnio ciężki, za to bardzo sycący. Zwieńczeniem
wizyty w Amboise był spokojny wieczór w Chocolaterii Bigot,
lokalu z długą czekoladową tradycją, gdzie alkoholowe targowe
szaleństwa odreagowaliśmy przy pucharku mlecznego shake'a i 'dziewiczego
drinka'.
Francuskie
wina są legendą samą w sobie. I tak naprawdę, dla takiego winiarskiego
lajkonika jakim jestem ja - zadeklarowany piwosz, najlepszym sposobem na
poznanie i docenienie jej jest obcowanie z tą legendą u samego źródła.
Dolina Loary jest jednym z francuskich winnych źródełek, obok Szampanii,
Bordeaux czy Prowansji. Specjalnością winiarzy z tego regionu są wina
czerwone i różowe, aromatyczne w smaku i wyróżniające się lekkością i
delikatnym posmakiem owoców. Na każdym kroku można odnaleźć winnice,
które - odmiennie od Węgier - zajmują nie tylko miejscowe pagórki
(których zbyt wielu nie ma w tym rejonie), ale przede wszystkim równe,
podłużne poletka. Winorośl jest wszechobecna - sadzi się ją zarówno dla
celów winiarskich, jak i jako ozdobę - bo nie wierzę, aby ktokolwiek
zdecydował się na zbiór winogron rosnących na środku ronda
przy ruchliwej trasie wzdłuż Loary. Rozmaitość odmian a także siedlisk
powoduje, że obok absolutnych winiarskich przebojów mogą znajdować się
podlejsze trunki, wszystkie opatrzone nazwą jednego regionu winiarskiego
- czy to Chinon, czy Touraine, czy Saumur. Dlatego w takich miejscach
warto rezygnować z zakupu wina w sklepach spożywczych czy sieciowych
marketach na rzecz sklepów winiarskich czy po prostu winnic, gdzie
możemy uzyskać fachową poradę a nawet skosztować, czy dany trunek
odpowiada naszemu podniebieniu. Jedyny warunek jest taki, że musimy dość
dokładnie wiedzieć, czego od wina oczekujemy. Gdy bowiem pewnego
wieczoru poszukiwałem wina, które oczarowałoby Najlepszą z Najlepszych,
nie umiałem przemiłemu, wyglądającemu jak Devin Townsend
winiarzowi wytłumaczyć, jakiego tak naprawdę wina szukam. Na sugestię,
że dobrze by było, aby wino było zbliżone intensywnością smaku do win gruzińskich
otrzymałem urażoną nieco odpowiedź, że może nie zdaję sobie z tego
sprawy, ale znajduję się we Francji i otrzymam tylko wina francuskie.
Zdecydowałem się na butelkę miejscowego trunku, wytwarzanego metodą tradycyjną, co niestety kosztowało mnie oprócz dziesięciu euro także spore rozczarowanie, gdy
okazało
się, że jest to wino lekko musujące... Dlatego też jedyne, co mogę
doradzić w wyborze wina to próbować, kosztować i jeszcze raz próbować,
nie zrażać się niepowodzeniami i przede wszystkim zapamiętywać
konkretnych producentów wina i konkretne jego odmiany (pamiętając, że
różne roczniki tych samych producentów mogą różnić się prawie wszystkim w
smaku). Warto także pamiętać, że Francuzi właściwie nie używają
przymiotnika 'słodki' do określania rodzaju wina - choć oczywiście
określają je według ilości zawartego w nim cukru. Są więc ultrawytrawne
wina określane jako brut bądź extra-sec (najczęściej są to szampany), wytrawne - czyli sec, oraz półwytrawne, które w praktyce obejmują całą resztę - demi-sec. Oczywiście, jeśli chcemy się napić wina naprawdę słodkiego, możemy o nie poprosić stwierdzając, że chcemy doux vine,
co może skutkować tym, że kelner przyniesie nam jakiś słodki ulepek, a
winiarz odeśle nas do półek z portugalską maderą. A jakie wina smakowały
mi osobiście najbardziej? W Chinon, polecany przez kelnera lokalny
czerwony muscadet z domeny Baudry (tyle, że teraz mam kłopot, czy z tej, czy z tej...). Zaś w Bretanii, w Vannes, odkryłem uroki schłodzonego, sprowadzanego z Burgundii Chablis, które uznałem za najlepsze białe wino dostępne we Francji.


Choć
to ponoć Normandia uznawana jest za ojczyznę francuskich serów (o czym
mieliśmy się olfaktorycznie przekonać podczas podróży przez nią - 'nie
ma jak zapach krów o poranku' ;) ), to te naprawdę wyśmienite można
znaleźć w całej Francji. Mnogość ich rodzajów potrafi oszołomić i taki
klient jak ja we fromagerii zachowuje się jak niejaki Roquefort na widok ementalera.
Kto by jednak nie wpadł w zachwyt na widok tych smakowitych krągłości,
tych wspaniale intensywnych serów dojrzewających, czy jedynych w swoim
rodzaju serów kozich? Zawsze byłem serożercą, zaś możliwość kosztowania
tak różnych ich rodzajów była dla mnie jak spełnienie marzeń :).
W większości francuskich lokali gastronomicznych w karcie - jako deser - widnieje deska serów. W zależności od klasy lokalu mogą różnić się praktycznie wszystkim: od ceny, poprzez możliwość wyboru, po ilość wreszcie. Najbardziej fatalnie wypadła hotelowa knajpa w Chinon, gdzie za wygórowaną cenę podano mi spodeczek z trzema najprostszymi serami (bleu, camembert i chevre) w ilości przywodzącej na myśl śniadanie na wczasach w ośrodku wypoczynkowym w połowie lat osiemdziesiątych (czyli kryzys, panie!, kryzys!). Podane sery mogłem jedynie określić jako zjadliwe. Rewelacyjnie za to pod tym względem spisała się Creperie Morel w Paimpolu i restauracja hotelu de France w Plougasnou (lokal przywodzący na myśl Cafe Rene z 'Allo Allo'). W jednym i drugim przypadku pojawił się kelner z tacą pełną serów, z których mogłem wybrać trzy rodzaje, które zostały podane w ilości spokojnie mogącej zaspokoić głód czteroosobowej rodziny. Dzięki temu, a także dzięki zakupom poczynionym w rozlicznych fromageriach, udało mi się poznać kilka nowych dla mnie smaków.
Po pierwsze chevre - czyli koza. Naturalne sery kozie były rzeczą mi dotychczas nieznaną. Dziś wiem, że ich smak w pierwszym rzędzie będzie mi się kojarzył z Francją. Intensywnie ostre, a jednocześnie śmietankowo delikatne, miękkie i z lekko tylko wysuszoną skórką, tak różniące się od serów z mleka krowiego. Absolutnie niepodrabialne! Do tego wyglądają tak apetycznie - lekko pokryte pleśnią roladki sugerują, że w ich wnętrzu kryje się esencja serowatości...
Po drugie - sery twarogowe z przyprawami. Choć to może brzmieć dziwnie, znalezione w sieciowym markecie małe koreczki z twarożku przyprawione do smaku przeróżnymi ziołami tak bardzo przypadły mi do gustu, że szukałem ich do nabycia także i po naszej stronie rzeczywistości. I znalazłem! Małe białe kulki z twarogu przyprawione ziołami prowansalskimi, pieprzem czy papryką sprawdzają się doskonale jako przekąski między posiłkami, przegryzka do piwa czy wina a także jako dodatek do posiłku - a smakują wprost bosko!
Po trzecie - prawdziwe żółte sery - czyli przede wszystkim Emmental Grand Cru i różne rodzaje sera Tomme. Absolutnie fantastyczne! Ementaler ma w sobie więcej dziur niż sera, jest tak twardy, że trudno go przekroić i tak intensywny w smaku, że niewielki jego kawałek potrafi nasycić na długo. Ten ser to prawdziwa esencja żółtych serów! Sery Tomme mogą różnić się od siebie w smaku tak bardzo, jak nasz ser morski od goudy z Moniek :) Są dużo bardziej miękkie - lecz tak bardzo różne w smaku od tego, co możemy znaleźć na stoiskach z serami w Polsce, że aż trudno to opisać. Pierwsze wrażenie jest bardzo celne - ich smak jest bardzo agresywny i potrafi przypomnieć o tym, że sery mają wiele wspólnego z pleśnią :)
W większości francuskich lokali gastronomicznych w karcie - jako deser - widnieje deska serów. W zależności od klasy lokalu mogą różnić się praktycznie wszystkim: od ceny, poprzez możliwość wyboru, po ilość wreszcie. Najbardziej fatalnie wypadła hotelowa knajpa w Chinon, gdzie za wygórowaną cenę podano mi spodeczek z trzema najprostszymi serami (bleu, camembert i chevre) w ilości przywodzącej na myśl śniadanie na wczasach w ośrodku wypoczynkowym w połowie lat osiemdziesiątych (czyli kryzys, panie!, kryzys!). Podane sery mogłem jedynie określić jako zjadliwe. Rewelacyjnie za to pod tym względem spisała się Creperie Morel w Paimpolu i restauracja hotelu de France w Plougasnou (lokal przywodzący na myśl Cafe Rene z 'Allo Allo'). W jednym i drugim przypadku pojawił się kelner z tacą pełną serów, z których mogłem wybrać trzy rodzaje, które zostały podane w ilości spokojnie mogącej zaspokoić głód czteroosobowej rodziny. Dzięki temu, a także dzięki zakupom poczynionym w rozlicznych fromageriach, udało mi się poznać kilka nowych dla mnie smaków.
Po pierwsze chevre - czyli koza. Naturalne sery kozie były rzeczą mi dotychczas nieznaną. Dziś wiem, że ich smak w pierwszym rzędzie będzie mi się kojarzył z Francją. Intensywnie ostre, a jednocześnie śmietankowo delikatne, miękkie i z lekko tylko wysuszoną skórką, tak różniące się od serów z mleka krowiego. Absolutnie niepodrabialne! Do tego wyglądają tak apetycznie - lekko pokryte pleśnią roladki sugerują, że w ich wnętrzu kryje się esencja serowatości...
Po drugie - sery twarogowe z przyprawami. Choć to może brzmieć dziwnie, znalezione w sieciowym markecie małe koreczki z twarożku przyprawione do smaku przeróżnymi ziołami tak bardzo przypadły mi do gustu, że szukałem ich do nabycia także i po naszej stronie rzeczywistości. I znalazłem! Małe białe kulki z twarogu przyprawione ziołami prowansalskimi, pieprzem czy papryką sprawdzają się doskonale jako przekąski między posiłkami, przegryzka do piwa czy wina a także jako dodatek do posiłku - a smakują wprost bosko!
Po trzecie - prawdziwe żółte sery - czyli przede wszystkim Emmental Grand Cru i różne rodzaje sera Tomme. Absolutnie fantastyczne! Ementaler ma w sobie więcej dziur niż sera, jest tak twardy, że trudno go przekroić i tak intensywny w smaku, że niewielki jego kawałek potrafi nasycić na długo. Ten ser to prawdziwa esencja żółtych serów! Sery Tomme mogą różnić się od siebie w smaku tak bardzo, jak nasz ser morski od goudy z Moniek :) Są dużo bardziej miękkie - lecz tak bardzo różne w smaku od tego, co możemy znaleźć na stoiskach z serami w Polsce, że aż trudno to opisać. Pierwsze wrażenie jest bardzo celne - ich smak jest bardzo agresywny i potrafi przypomnieć o tym, że sery mają wiele wspólnego z pleśnią :)
Po
czwarte - brie. Ponoć różni się od camemberta tylko regionem, z którego
pochodzi (brie - z Ile de France, camembert - z Normandii), w praktyce
jest to ser dużo łagodniejszy, łatwiej też znosi dodatki rozmaitych
przypraw. Na swój niezrównany sposób potrafi uzupełnić posiłek, dobrze
pasował też jako przekąska pod wino. Z serami kozimi nie miał jednak
szans :)
Po piąte wreszcie - niesamowity 'kordylion'
- czyli 'Lwie Serce'. Ten camembert to wyjątkowa próba dla miłośnika
serów. Ser pleśniowy aż do przesady, o tak intensywnym zapachu i smaku,
że tylko gdzieś w głębi tli się wspomnienie o śmietankowym smaku
camemberta. Od tej intensywności nie ma ucieczki, ona dopadnie Cię i
skopie po dupie. Jak dla mnie - ser tylko dla wytrwałych. Najlepsza z
Najlepszych zaś pragnęła układać o nim poemat liryczny, w pięciu
zwrotkach.
Bretania
Owoce morza, naleśniki i cydr

Bretania to także świeże owoce morza, podawane na zimno, a także ryby różnego rodzaju. W każdym porcie stoją stragany, z których możesz zakupić świeżo złowione ryby i małże w śmiesznych cenach (np. pięciokilogramowy worek przegrzebków za cztery euro). Ze smutkiem stwierdzam, że moja znajomość angielskiego w przypadku ryb niestety kończy się na heringu, katfiszu i salmonie, więc ryby we Francji sobie odpuściłem (bo śledzia, suma czy łososia mogę różnie dobrze zjeść i w Polsce), za to jeśli chodzi o 'brzydale' to sobie pofolgowaliśmy. Spora część restauracji w nadmorskich miejscowościach oferuje przeróżne zestawy złożone z małż, ślimaków, krewetek i krabów, podawane w wymyślnych półmiskach na zimno, często prosto z lodu. Dla mnie, osoby nie odróżniającej krewetki królewskiej od tygrysiej, jedyną akceptowalną opcją było zamówienie zestawu 'wszystko co się da w jednej misce' i podzielenie się tym z Moją Uroczą Ekspertką. Musiałem być też twardy, bo męska ambicja i duma nie pozwalały mi na odmowę kontynuacji posiłku w przypadku, gdybym stwierdził, że 'to coś, co na mnie łypie z półmiska' jest jednak obrzydliwe w smaku.
Wieczór z owocami morza urządziliśmy sobie w Restaurant du Port w Paimpolu. Zamówiliśmy butelkę dobrego białego wina i łódkę pełną specyjałów. Przy ich konsumpcji podglądaliśmy zachowanie sąsiadów - co jak wydłubać ze skorupki i jakiego sztućca użyć - a także dość wesoło improwizowaliśmy. Na pierwszy ogień poszły rzeczy, które mniej więcej potrafiliśmy zidentyfikować - huîtres czyli ostrygi. Ostrygi podawane są w swoich, uprzednio otwartych, muszlach, wypełnionych słoną wodą. Najpierw trzeba było oddzielić mięsko od skorupki specjalnym sztućcem, potem - opcjonalnie - skropić je cytryną, wreszcie wessać je wraz z tą wodą do gardzieli. Jak one smakują? Jak coś bardzo słonego, z intensywnym posmakiem czegoś, co długo mieszkało w morzu. Doprawdy nie rozumiem, jak można delektować się czymś takim, i - dodatkowo - uważać to za afrodyzjak. Dziwni ci Francuzi, naprawdę.
Dość długo przyglądałem się kolejnemu stworowi, który łypał na mnie z talerza. Była to langoustine, czyli po naszemu homarzec, których kilka sztuk ewidentnie usiłowało zagrzebać się w lodzie. Nie daliśmy im jednak szans na ucieczkę, i dobrze, jak się bowiem okazało homarce to były dla mnie najprzyjemniejsze - i najsmaczniejsze - owoce morza tego wieczoru. Coś, co wygląda jak przerośnięta krewetka skrzyżowana z rakiem nie mogło smakować źle i faktycznie, po oderwaniu odnóży i łba, oraz pozbyciu się chitynowego pancerzyka pozostawało nam wyssanie białego, delikatnego mięsa, zbliżonego w smaku do krewetek. Fantastyczna rzecz, do tego możliwa do zamówienia w większości restauracji jako osobne danie (bez dodatku małż czy innych ślimaków).
No właśnie. Małże i ślimaki. Na półmisku było ich kilka rodzajów - palourdes, praires, bulotes i umieszczone w małej miseczce bigorneau. Palourdes to po naszemu małże Wenus a praires to ni mniej ni więcej tylko rodzaj przegrzebka. I jedne, i drugie podawane na połówce własnej skorupki, po króciutkim obgotowaniu. Smakują podobnie - to po prostu lekko gumowaty kawałek mięczaka o intensywnym morskim smaku. Przegrzebki są nieco większe i delikatniejsze, małże Wenus za to są nieco mniej gumowate. Pisząc szczerze - nie dało się nimi najeść, ale jako przekąska były całkiem niezłe. Bigorneau to po naszemu pobrzeżki, maleńkie, maksymalnie dwucentymetrowe ślimaczki, które trzeba było finezyjnie wyciągać przy użyciu małego 'szydełka' ze skorupek. Zabawy z tym było co niemiara! Podawane były z octem i takim octem właśnie smakowały. Największe były bulotes - czyli trąbiki. Podane w swoich twardych porcelanowych konchach, stanowiły dla mnie wyzwanie, aby wyciągnąć je w całości. Miały twarde, gumowane mięso, które ciężko było

Gdy wreszcie dobraliśmy się do dania głównego, górującego nad półmiskiem i spoglądającego groźnie w naszym kierunku tourteau, była już prawie północ. Tourteau to krab jadalny, a właściwie jego wypatroszony pancerz i oddzielone od tułowia odnóża. Nasz krab był wyjątkowy - dostał aż dwie pary szczypiec i tylko trzy odnóża kroczące :) Jako, że cały pokryty był pancerzem, aby dobrać się do ukrytego pod nim mięsa, należało użyć czegoś, co przypominało
Jeśli chodzi o owoce morza, to większość restauracji w miasteczkach portowych serwujących homary, kraby i (czasami) langusty zaopatrzona jest w wielkie akwaria, w których te
Klimat Bretanii nie sprzyja sadzeniu winorośli, lecz choć winnic jest jak na lekarstwo, to pojedyncze krzewy - sadzone najpewniej dla celów ozdobnych - udało nam się tu i ówdzie wypatrzyć. Nie frasowałem się jednak brakiem wina, gdyż przyjechałem tam by poznać smak miejscowego cudu nad cudami - owocowego cydru. Cydr co prawda można zamówić chyba w każdej knajpie we Francji, jednak to bretońskie cydry uznawane są, nie bez powodu, za najlepsze. Ich smaku nie da się jednoznacznie opisać - te najbardziej wytrawne (brut) są cierpkie, z zauważalną goryczką - gdyby nie brak pianki, można by pomyśleć, że pije się leciutkie piwo. Te słodsze (doux) są intensywnie owocowe, zbliżone do lekkiego jabłkowego wina, charakterystycznego dla Skandynawii. Minusem cydru jest jego lekkość i rozmiary czarek, w których jest podawany - ani się człowiek obejrzy, a już go wypije. Z drugiej jednak strony nic tak fajnie nie gasi pragnienia podczas upału.
Lokalnym napojem na bazie cydru jest w Bretanii kir, czyli przedziwna mieszanina cydru i soku owocowego. Tradycyjnie podaje się kir cassis, czyli cydr zmieszany z sokiem (bądź likierem) z czarnej porzeczki. Nadaje to napojowi świeżego smaku i dodaje energetycznego kopniaka w postaci cukru zmieszanego z dużą dawką witaminy C. W zależności od fantazji barmana, kir można przyrządzić także z soku brzoskwiniowego, żurawinowego, truskawkowego albo gruszkowego, można go także doprawić lekko niedużą ilością czystej wódki. Jako ciekawostkę mogę dodać, że w różnych częściach Francji cydr w kirach zastąpić można szampanem czy różowym winem, zaś niektóre rodzaje kirów mają swoją ścisłą recepturę, która chroniona jest przez te same prawa, które chronią wytwórców wina.



Zaprawdę, powiadam Wam - nie zna życia, kto nie spróbował zmierzyć się z Bestią z Saint Malo - bretońskim tortem czekoladowym, którego dwóch różnych odmian mieliśmy okazję skosztować w cukierni Timothy. Mieliśmy pecha, że daliśmy się ponieść emocjom i do ciasta zamówiliśmy również po filiżance gorzkiej, gorącej czekolady, przez co w połowie deseru musieliśmy ratować się dodatkowo wodą mineralną.. Bretoński tort czekoladowy w formie, którą znaleźliśmy w tej cukierni, to nic innego niż
Na koniec wypada wspomnieć o kolejnej kulinarnej niezwykłości, podpatrzonej w północnej Bretanii, a mianowicie o karczochach. Karczochy zrobiły na mnie niezapomniane wrażenie - wizualne. Tak jak dolina Loary wypełniona była polami pełnymi słoneczników i winnicami, tak północne wybrzeże Bretanii było krainą karczochów. Karczoch w stanie naturalnym wygląda jak dorodny oset, z rozłożystymi, ostrymi liśćmi i sterczącym ku górze, przywodzącym mi na myśl zaciśniętą pięść w łuskowatej rękawicy, kwiatostanie. To właśnie owe kwiaty się spożywa - zebrane odpowiednio wcześnie przed zakwitnięciem. Jeśli jednak karczoch zakwitnie - nic złego się nie staje, gdyż kwiat ma przepiękny, i - jak udało się nam zauważyć - często wykorzystywany przez francuskich bukieciarzy. Wstyd się jednak przyznać, karczocha nie spróbowaliśmy, bo - choć mijaliśmy pola pełne tych roślin w różnych stadiach rozwoju - wciąż nie było na nie sezonu. Odbiliśmy to sobie jednak we wrześniu już w Polsce - dobrze przyrządzony gotowany karczoch ma świeży, kwaśny smak przywodzący lekko na myśl delikatną kapustę. Pycha!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz