środa, 25 września 2013

Owoce morza w Pirenejach czyli u Papy Nico

Andora jest maleńkim kraikiem położonym wysoko w Pirenejach na granicy francusko-hiszpańskiej. Przez ten mały spłachetek ziemi przetacza się rocznie ponad dziesięć milionów turystów, zwabionych świetnymi trasami narciarskimi, pięknymi widokami i... brakiem akcyzy na takie artykuły pierwszej potrzeby jak paliwo, papierosy i alkohol. Andora jest rajem podatkowym, przez co kwitnie handel - w ścisłym centrum stolicy królują wielkie domy handlowe, a na każdej ulicy można znaleźć sklepy, w których oferuje się towary sprowadzane z każdego zakątka świata.

Do Papy Nico trafiliśmy poprzez portiera z hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Poradził on nam, że jeśli chcemy spróbować "najlepszych tapas w całych wschodnich Pirenejach", to powinniśmy udać się na dość długi spacer wzdłuż płynącej przez centrum Andorra la Vella rzeki Valili, potem odbić pod górkę (wszak w tym mieście można iść tylko pod górę lub w dół) by dotrzeć wreszcie do Papy Nico.


Wnętrze Papa Nico można podzielić na dwie strefy - restauracyjną, dość klasyczną, i barową, w której było tak swojsko, że zdecydowaliśmy się w niej pozostać. Część barową wypełniały nieduże, acz solidne - i wygodne! - drewniane stoliki i wielki bar w kształcie podkowy, za którym uwijali się barmani i kelnerzy. Duże wrażenie zrobiła na mnie kolekcja butelek po różnorakich winach, wypełniająca dość szczelnie zawieszone nad barem półki, parapety i praktycznie każde wolne miejsce gdzieś pod sufitem. Wydawało się, że tylko my jesteśmy przyjezdni, pozostali klienci wyglądali na stałych bywalców, którzy wpadają codziennie coś przekąsić, napić się wina albo piwa i zapalić cygaro przy lekturze miejscowej prasy.

Gdy podszedł do nas kelner, aby przyjąć zamówienie, okazało się, że chociaż menu jest w języku Szekspira, to żaden z pracowników baru nim nie włada. Wreszcie, przy sporym udziale jednego z klientów udało nam się złożyć zamówienie - zdecydowaliśmy się na zestaw kilku różnych przekąsek - tapas, oraz butelkę czerwonego wina. Wybór tapas był przeogromny - od pieczonych ziemniaków, przez kanapeczki z wędliną, smażony ser, oliwki, kiełbaski choriso aż po owoce morza. I to właśnie owoce morza rekomendował nam kelner.

Z dość sporą rezerwą potraktowałem pomysł zamówienia owoców morza - w końcu Andora leży w górach, a do najbliższego wybrzeża jest minimum dwieście kilometrów. Jednak Najlepsza z Najlepszych długo się nie zastanawiała - 'brzydale' należą do jej ulubionych potraw i wkrótce mieliśmy się przekonać o ich smaku. Na wszelki wypadek do zamówionych małż i grillowanych kalmarów dorzuciłem smażony, miejscowy ser i kiełbaski choriso, których jestem wiernym fanem.

Gdy dania wylądowały - jedno po drugim - na naszym stole, byliśmy już mniej więcej w połowie butelki wina. Wino było niezłe, wytrawne, z nutą drewna, tak jak oboje lubimy. Na pierwszy ogień poszły omułki duszone w winie - były zdecydowanie mniejsze, niż te, których próbowaliśmy na południu Francji, jednak znacznie od nich smaczniejsze. Zgodnie z Najlepszą z Najlepszych przyznaliśmy im solidną, drugą pozycję, za niedoścignionymi moules z Bretanii. W międzyczasie próbowaliśmy także smażonego koziego sera, który niestety dość mocno mnie rozczarował. Miałem nadzieję na odkrycie jakiegoś nowego smaku - zaś otrzymałem coś bardzo podobnego do greckiego sera haloumi, znanego nam z biesiad piwnych. Kiełbaski choriso trzymały poziom - były, jak trzeba, pikantne i bardzo paprykowe. Pewne zdziwienie wywołał u nas kolejny talerz z duszonymi małżami, którego się nie spodziewaliśmy. Okazało się, że kelner przez pomyłkę uznał, że zamówiliśmy też specjalność zakładu, czyli sercówki gotowane w bulionie (o ile mnie zmysł smaku nie oszukał). Sercówki okazały się delikatniejsze, lecz mimo wszystko mniej smaczne od swoich czarnych kuzynów. Przypuszczam, że gotowanie owoców morza w białym winie wydobywa ich najlepszy aromat, zaś bulion 'spłaszcza' smak i pozbawia go wyrazistości.

Na końcu na naszym stole pojawił się talerz z kalmarami. Były nieduże, długości może pięciu centymetrów, natomiast było ich sporo. Były tak wyśmienite, że bezwzględnie zasługują na osobny akapit! Ich smak był bardzo morski, lekko gumowaty - jak to u kalmarów. Były też bardzo pikantne - kucharz nie pożałował do nich ani czosnku, ani ostrej czerwonej papryki. Byliśmy z Najlepszą z Najlepszych oczarowani tym daniem - spodziewaliśmy się krążków z kalmara, takich jak można dostać w większości restauracji. Zjedzenie kalmara praktycznie w całości (jeno bez macek) to było zupełnie nowe doznanie, a jednocześnie sprawiało, że posiłek był naprawdę solidny. Solidny, i dość mocno wzmagający pragnienie! Dzięki temu tapas dowiedziałem się, że kalmary lubią się z ostrą papryką, co mam zamiar wykorzystać w domowej kuchni.

Kolejnym plusem biesiadowania u Papy Nico okazało się być katalońskie piwo. Każdy, kto próbował kiedykolwiek któregoś z popularnych francuskich piw, jak Kronenbourg czy Fischer, wie już, że we Francji lepiej napić się wina. Małe francuskie browary często nie warzą wcale smaczniejszych napojów niż wielkie koncerny. Ale jest chlubny wyjątek. Wyjątek, który postanowił nie określać swego piwa jako francuskie, ale katalońskie. Browar Cap d'Ona. Spośród szerokiego wyboru trunków oferowanych przez tego producenta Papa Nico nalewał trzy - jasnego lagera, ciemne piwo 'bursztynowe' i niefiltrowanego pszeniczniaka. Jako, że rozmiar piwek nie był imponujący (buteleczki 0,33 l), udało mi się spróbować wszystkich trzech i każde z nich mogę ocenić jako wybitne! Jasne było świeżutkie, leciutkie i doskonale gasiło pragnienie w upalny wieczór. Bursztynowe było nieco cięższe, bardziej goryczkowe z ledwie wyczuwalną miodową nutą, idealne do powolnego sączenia. Wreszcie pszeniczne - było jak chłodna chmurka na rozpalonym niebie, jedno z najlżejszych piw, jakich kiedykolwiek kosztowałem. Kiedy następnego dnia udało mi się  dojrzeć te piwka w supermarkecie, byłem wniebowzięty - sześciopak dzielnie zniósł drogę do Polski, i smakował równie wybornie pod polskim niebem.

Jeśli jakimś cudem uda Wam się nabyć całe kalmary, możecie z nich zrobić fantastyczną przekąskę korzystając z przepisu Dybki. Jeśli oprószycie je dodatkowo ostrą papryką, powinniście otrzymać coś podobnego, do opisywanych przeze mnie tapas. Piwa z browaru Cap d'Ona dostępne są w sieci Carrefour we Francji i Andorze, być może trafią się także i w Polsce.

Zdjęcie kalmarów ukradłem stąd a zdjęcie wnętrza baru - stąd. Fotkę piwek znalazłem tu.

piątek, 13 września 2013

Holunderblütensuppe czyli kiedy znów zakwitną czarne bzy

Czasami to przypadek sprawia, że trafiamy w fajne miejsce, o którym wcześniej nawet byśmy nie pomyśleli. Tym razem celem naszej podróży była słynna biblioteka opactwa w szwajcarskim St. Gallen, ale postanowiliśmy skorzystać z okazji i spędzić noc nad brzegiem leżącego nieopodal jeziora Bodeńskiego. Przypadkowa kolizja z murowaną ścianą na pewnym parkingu, czas stracony na niepotrzebne nerwy i brak miejsc w kilku kolejnych napotkanych hotelach sprawiły, że w rezultacie wylądowaliśmy w Arbon, w miejscu o pięknej nazwie Seegarten.

Seegarten to hotel leżący tuż nad samym jeziorem, oddalony od centrum miasta, dzięki czemu praktycznie nic nie mąci ciszy i spokoju, tak potrzebnych by wypocząć po trudach dnia. Nad brzegiem jeziora przebiega dróżka, którą można spacerować, słuchając szumu fal i wiatru w trzcinach (oraz huku przejeżdżającej tuż obok kolejki podmiejskiej). Samo jezioro wygląda prześlicznie - jest naprawdę tak wielkie, że nie widać drugiego brzegu, pełno na nim żaglówek i innych statków, zaś przy brzegach pobudowano sporą liczbę drewnianych kładek i pomostów spacerowych. A że spacer przed snem poprawia apetyt, z wielką chęcią udaliśmy się do restauracji na kolację.

Restauracja - jak na hotelową - okazała się być wyjątkowo elegancka, przez co przez głowę przemknęła mi myśl o szybkim powrocie do pokoju i narzuceniem na siebie czegoś bardziej odpowiedniego, niż t-shirt z wyszczerzonym Eddiem na froncie. Jednak musiałem z niej zrezygnować, gdy pojawił się kelner i zaprowadził nas do stolika. Chciałbym móc teraz napisać, że kolacja okazała się być wyborną, ale niestety: dania główne były tylko przyzwoite, polecone przez kelnera wino - zaledwie pijalne, za to wybrana jako pierwsze danie zupa szybkim blitzkriegiem podbiła nasze kubki smakowe a na jej wspomnienie ślinka cieknie mi nawet dzisiaj.

Wspomnianym daniem była Holunderblütensuppe, czyli słodka zupa z kwiatów czarnego bzu. Jedyną zupą z kwiatów, którą zdarzało mi się jeść wcześniej, była swojska kalafiorowa, więc gdy w karcie zobaczyłem to cudo, to wybór mógł być tylko jeden. Gdy po chwili oczekiwania kelner przyniósł talerze, mogliśmy nacieszyć oczy widokiem potrawy. Holunderblütensuppe zaskoczyła mnie praktycznie wszystkim - od formy podania, przez smak aż po konsystencję. Ta zupa to tak naprawdę mleczna piana. Dość sztywna, słodka, chłodna piana, mogąca się kojarzyć z deserem zwanym u mnie w domu "ptasim mleczkiem". Jednak smak tej piany nie miał nic wspólnego z wanilią - był wyrazisty, ostry, świeży i kwiatowy, z wyczuwalną mleczną nutą. Smak Holunderblütensuppe jest dość specyficzny - z jednej strony przywodzi na myśl rozgrzane słońcem krzaki dzikiego bzu, z drugiej - jego intensywność potrafi skojarzyć się ze smakiem dawnych lekarstw. Przez te medyczne konotacje pewnie niektórzy mogą kręcić nosem - wydaje się, że ta potrawa zwłaszcza dzieciom może wydać się niejadalna. Jeśli jednak ktoś ceni ziołowe smaki, z pewnością doceni i tę zupę. Ja - amator zarówno almdudlera, jak i jägermeistra - byłem w siódmym niebie! Nasza zupa została przyozdobiona kawałkami truskawek oraz posypana - o zgrozo - cynamonem, jednak mimo mojej niechęci do tej przyprawy muszę przyznać, że to połączenie dodało tylko aromatu i podkreśliło lekkość potrawy. Jedząc ją miałem wrażenie, że skonsumowałem kawałek chmury... Z chmur jednak ściągnął mnie rachunek za kolację, niewiele tylko niższy od miesięcznej raty naszego kredytu mieszkaniowego. Ach, ta Szwajcaria...

Przez dość długi czas zastanawiałem się, jak robi się zupę z kwiatów, w której nie widać ani kwiatka, ani płatka? Odpowiedź na to pytanie okazała się dość prosta - za smak odpowiada pyłek kwiatowy! To dzięki niemu zupa zyskuje cały swój smak i aromat. Kwiatostany czarnego bzu po uprzednim wytrząśnięciu insektów i nieczystości gotuje się w mleku. Gotowanie to pozwala pozbyć się z kwiatów trucizny, którą zawierają, a jednocześnie cały ich zapach przechodzi do mleka. Dalsze przygotowanie Holunderblütensuppe zawiera mieszanie mleka z pianą z jajek, gotowanie, chłodzenie i jest całkiem skomplikowane, a przepis można znaleźć tu (po niemiecku). Przygotowanie tej zupy może dać wiele satysfakcji a boski smak potrawy wynagrodzi z nawiązką wszystkie trudy!

Zdjęcie zupy pożyczyłem stąd.