Tym razem, westchnąwszy głęboko, zakasałem rękawy i wziąłem się za realizację Operacji Garm.
W drodze.
Wiecie,
ja to w sumie spokojny człowiek jestem. Jeno nie lubię, jak traktuje
mnie się jak ostatniego idiotę, jednocześnie inkasując pieniądze za
usługę, której nie wykonuje się porządnie. W skrócie:
- informacje
o różnego rodzaju promocjach na PKP są niedostateczne i niespójne, co
utrudnia czy wręcz uniemożliwia korzystanie z nich, również pracownicy
kolei nie orientują się w aktualnych promocjach;
- jeśli nawet korzysta się z promocji, to potrafi ona być czysto iluzoryczna (oszczędność rzędu 5% ceny biletu);
- wszystkie pociągi się spóźniają '
i co pan nam zrobi';
- miejsca t

eoretycznie
obok siebie w wagonach typu lotniczego okazują się być nie obok -
dobrze, że w ogóle w tym samym wagonie (podczas, gdy na ten przykład
druga połowa wagonu stoi pusta);
- pociągami podróżują... cóż, Polacy. Współobywatel potrafi być gorszy od kokluszu, dżumy i opryszczki w jednym.
Żeby w pełni oddać sprawiedliwość przewoźnikowi przyznaję, że bardzo poprawiła się jakość posiłków podawanych w
WARS'ach.
Dawniej strach tam było nawet zamówić kanapkę, teraz bez obawy można
zamawiać naleśniki czy schabowego - potrawy te spełniają podstawowe
warunki pożywnego posiłku i mimo swojej ceny mogą stanowić pożądaną
alternatywę dla przysłowiowego dworcowego kebaba.
Również dzięki
niekompetencji osławionej punktualności PKP udało nam się odwiedzić
Pari Pari,
czyli jadłodajnię w pewnym znanym centrum handlowym w Warszawie. Muszę
przyznać, że jeśli chodzi o knajpy w centrach handlowych, to
Pari Pari
mieści się w górnych rejonach stanów średnich. Czytaj - prezentuje miły
wystrój wnętrza, wabi urozmaiconym menu i pozwala na chwilę relaksu
gdy jesteś wściekły z powodu nieplanowanej przerwy w podróży
podczas zakupów. Lekko poirytowało mnie menu, choć dziś jego
wspomnienie mnie raczej bawi. Otóż każdy proponowany produkt w menu
obdarzany był odpowiednim przymiotnikiem - albo kilkoma. Powstawały więc
takie koszmarki jak 'kawałek pysznej chrupiącej bagietki ze świeżutkim
masełkiem i soczystym pomidorem, posypanym zieloną aromatyczną bazylią',
co w rzeczywistości oznaczało podsuszone pieczywo z odrobiną masła,
pomidorem i wspomnieniem po bazylii. Jeśli chodzi o posiłek, to oboje z
Najlepszą z Najlepszych zamówiliśmy zestaw porannego głodomora, czyli po
kawie i omlecie. I tu ciekawostka - posiłek prezentował się zupełnie
inaczej niż ten, który mieliście okazję zauważyć na podlinkowanym wyżej
zdjęciu. Omlety okazały się być pieczone w naczyniu żaroodpornym w
piecu, i były zdecydowanie niewielkich rozmiarów, choć rzeczywiście były
smaczne. Bagietka natomiast była niezbyt jadalna, ale podobny zarzut
mógłbym wysunąć do niemalże każdego pieczywa wypiekanego w Stolicy i
okolicach. Koniec końców jednak głód został zaspokojony, a fakt, że
lokal ten nie spełnił pokładanych w nim przeze mnie nadziei mogę zrzucić
na karb autentycznego wkurzenia na PKP
oraz iście warszawskiego rachunku, który przyszło nam za śniadanie w Pari Pari zapłacić.
Nocleg.
Wiem,
jestem burżujem, o czym pewnie i Wy wiecie, jeśli czytaliście moją
poprzednią podróżniczą notkę. Dlatego zamiast się powtarzać, wspomnę
tylko, że zamiast namiotu ze wspólnym wychodkiem na korytarzu schroniska
młodzieżowego bądź akademika zami

eszkanego przez
troglodytów wykształciuchów studentów, wynajęliśmy skromny pokój w
Gościnnej Oficynie Globtroter.
Cóż mogę powiedzieć - miejsce to okazało się być po prostu IDEALNE!
Choć na początku ciężko było mi trafić tam trafić, (Masz gdzieś zapisany
adres Globtrotera? Nie! A numer telefonu? Też nie! Bęcwał!!!!) bo do
lokalu kieruje tylko niewielka gablotka na murze, to samo położenie owej
oficyny stanowi jej olbrzymi atut. Mieści się bowiem ona w podwórzu,
brama zabezpieczona jest domofonem, co sprawia, że nikt obcy na to
podwórze nie wejdzie. Jednocześnie jest się odizolowanym od dość głośnej
ulicy, co gwarantuje spokój. Podwórze wygląda imponująco - mimo
leżącego wszędzie białego puchu można było się poczuć bardzo przytulnie -
jak w domu a nie jak w hotelu. Obsługa - idealna. W trakcie rozmowy
telefonicznej wyliczyli mi koszt wynajęcia pokoju niezależnie od ceny
podanej na stronie ('no to zrobimy promocję' ;) ), przechowali bagaże,
gdy już zwolniliśmy pokój ale jeszcze chcieliśmy pochodzić po mieście,
przywołali taksówkę, gdy była potrzebna, wypożyczyli suszarkę do włosów,
wymieniali używane naczynia na czyste (podczas sprzątania pokoju) czy
uzupełniali zapasy cukru, herbaty i kawy. Normalnie obsługi sobie nie
mogłem nachwalić. W całym hotelu można korzystać nieodpłatnie z
internetu za pomocą Wi-Fi, a jeśli ktoś nie chce tachać ze sobą laptopa -
może skorzystać z przeznaczonego dla gości komputera, dzięki któremu ma
się kontakt ze światem (choć nie ma się polskich czcionek). Kolejny
atut, to odległość od Rynku. Dotarcie do niego piechotą nie zawiera
więcej niż pięć minut. I to wszystko za jedyne sto pięćdziesiąt złotych
za noc!
Przystawki.
Pewnie
zaraz zaczniecie się krzywić, że to, co stanowi dla wielu kwintesencję
pobytu w Krakowie, czy główny cel wyjazdu, ja określę mianem przystawek.
Cóż, Wawel stoi i stać będzie, razem z katedrą, smokiem i zamkowym
wzgórzem. Kościoły - Mariacki, Piotra i Pawła czy Klarysek, Sukiennice
czy wieża ratusza - to wszystko będzie stało razem z kilometrami
ekspozycji muzealnych, Wieliczką czy Oświęcimiem. Oczywistym jest, że
warto każde z tych miejsc odwiedzić, każdemu poświęcić choć odrobinę
czasu. Sprawdzić, czy aby arrasy na Wawelu nie wypłowiały (wypłowiały,
pamiętam je sprzed lat i były zdecydowanie bardziej kolorowe), czy
szopki krakowskie wciąż urzekają misternym wykonaniem i feerią barw
(urzekają, co więcej stają się coraz bardziej misterne i coraz bardziej
błyszczące). Odszukać zaułek, w którym przed laty łapało się życie za
rogi, albo - lepiej - znaleźć nowy i zapisać go głęboko w swoim sercu.
Rzucić monetę grajkowi, piszącemu ciemną nocą swój
List do M.
na Floriańskiej, spróbować krakowskiego precla (kurna! wiedziałem, że o
czymś zapomniałem!) czy pożartować z kwiaciarką na Rynku (swoją drogą
tamtejsze tulipany są jak Terminator - dwa dni hardkorowej suszy, podróż
i po wrzuceniu do świeżej kranówy są jak nowe :) ). Wszystko to
gwarantuje Kraków, miasto, którego atmosfera jest absolutnie
niepodrabialna i wyjątkowa w skali świata.
Do
przystawek mogę także zaliczyć lokale, które odwiedziliśmy, by pozwolić
odpocząć strudzonym nogom. Solidne, lecz bez ekstrawagancji. Takie, w
których z przyjemnością wypijesz kawę, ale z których wyjdziesz bez żalu i
bez obietnicy rychłego powrotu. Pierwszym z nich była
Cafe Siesta.
Cafe Siesta leży nieco na uboczu, rzut beretem od
knajpy z najbardziej niesamowitą nazwą,
jaką zobaczyliśmy w Krakowie. Przywitał nas gwar, przyjemne ciepło oraz
zakonnice przy deserze. Wielki plakat nieopodal baru poinformował nas,
że w razie, gdybyśmy chcieli nabyć katolicki tygodnik 'W Drodze', kawę
dostaniemy za złotówkę. I choć przez moment zdawało się nam, że nie
znajdziemy wolnych miejsc - udało się nam usiąść i w spokoju zamówić
kawę. Kawy zresztą podają w Cafe Siesta rozmaite - z alkoholem i bez, z
różnymi syropami i przyprawami, co przyprawiło nas o nielichy zawrót
głowy (a mnie skusiło prawie, by zamiast kawy zamówić koktail). Gdy
jednak kelnerka - ewidentnie zmęczona - zrealizowała zamówienie, oczom
moim ukazała się prawdziwa Góra Śmietanowa na czubku mej filiżanki. Skąd
wiedzieli, że bitą śmietanę przedkładam nad nawet najsmaczniejsze lody?
Inne miejsce, które odwiedziliśmy tego samego wieczoru, to osławiona
Piwnica Pod Baranami. Przyznam się szczerze, że spodziewałem się po niej nie wiadomo czego. Ekskluzywności, cudów -

niewidów
na ścianach i odetchnięcia tak zwanym klymatem. Zamiast tego
wszystkiego dostałem zwykłą knajpę umieszczoną w głębokiej piwnicy, z
przykurzonymi ścianami, rozlatującymi się stołami i krzesłami - słowem
zwykły pub. Za 'klymat' robiły freski na ścianach, ewidentnie
pozostawione przez różne osobistości krakowskiego światka
artystowskiego, zdjęcia, przedstawiające najczęściej
Skrzyneckiego
z grupą krewnych i przyjaciół, a także gadżety wiążące się z historią
tego miejsca. Kabaret, rzecz jasna, akurat nie występował, a przemiły
barman, pełniący równocześnie funkcję miejscowego przewodnika,
poinformował nas o konieczności rezerwacji biletów na spektakle z co
najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Tenże sam barman, dysponujący
nieziemską (i zdaje się, że od jakiegoś już czasu
leczoną)
chrypą i krawatem z wizerunkiem kufla piwa, nalewał rzeczywiście dobre -
nie chrzczone - piwo i przygotowywał rozjaśniające w głowie drinki. Na
moją sympatię zasłużył także, gdy przy zamówieniu "jeszcze raz to samo"
zamiast piwa chwycił flaszę wódki w dłoń, a wyprowadzony z błędu rzekł:
"- Przepraszam, ale ta butelka tak mi do pana pasuje..."
Nic
więc dziwnego, że Pod Baranami zagościliśmy do późnej nocy. Smaczne
drinki, miła atmosfera i polski rock (ale nie tylko! również
Piosenki Kabaretu Starszych Panów!)
sprawiły, że czas szybko płynął, i nasze żołądki zaczęły domagać się
posiłku. Tu pojawił się problem - większość lokali była już zamknięta,
również w tych, które według tabliczki na drzwiach miały być czynne,
kuchnie nie przyjmowały zamówień. Cóż robić, niedziela wieczór. Przed
koniecznością skorzystania z usług sieciowego giganta spod znaku
uśmiechniętego clowna uratowała nas
Cafe Botanica
i jej niezłe, choć odgrzewane w mikrofali tarty. Trzeba przyznać, że tu
wybór potraw - mimo pory - był zadowalający, tarty okazały się być
wrzące a porcje całkiem spore. Drinki jednak nie były tak dobre, jak te
spod Baranów, co sprawiło, że nie zagrzaliśmy tam miejsca. Jednocześnie
zwróciłem uwagę na wystrój lokalu - kute w roślinne motywy metalowe
meble, specyficznie stylizowane na egzotyczne kwiaty kinkiety i
wieszaki, wyglądające trochę jak
laska Gandalfa
a trochę jak gałęzie drzew. Coś w tym wystroju było znajomego, i po
dziś dzień nie wiem, czy przypadkiem przed wielu wielu laty nie
odwiedziłem tego lokalu, w dawnych, dobrych, licealnych czasach...

Oboje z Najlepszą z Najlepszych lubimy klimaty fantasy. Gdy więc w nasze ręce trafiła ulotka reklamująca pub o swojskiej nazwie
'Śródziemie',
postanowiliśmy sprawdzić, co też słychać u imć Bagginsa i spółki.
Ulotka wspominała też o grach fantasy, jakie odbywają się tam w weekendy
i o niepowtarzalnym klimacie. Niestety, ulotka okazała się być chyba
odrobinkę zdezaktualizowaną... Klub jest, owszem. Ma wszystko to, czego
brakowało warszawskiemu '
Paradoxowi'
- duże sale z miejscem do skakania, średniowieczny klimat, sporo
płaskorzeźb przedstawiających zamki, dającą się rozpoznać mapę
Śródziemia przy wejściu (ta w Paradoxie tylko udawała mapę) oraz całkiem
ładną rysowaną mapę nieba na suficie, były nawet tolkienowskie runy i
wypchany jastrząb. Nie miało 'Śródziemie' jednak całej reszty - gier,
roleplayów, serdecznej atmosfery. No i było przeraźliwie zimno. Zanim
więc zmarzliśmy na kość, opuściliśmy lokal, który okazał się być
klubem...
podróżniczym, i udaliśmy się na dalszy podbój nocnego Krakowa.
Ostatnią przystawką na krakowskiej karcie dań, której dane nam było skosztować, była
Jama Michalika. Ten lokal, położony na ruchliwej ulicy Floriańskiej, to kawał historii. To tu powstał słynny
Zielony Balonik,
to także tu, jak chce tradycja, kształtowała się Młoda Polska. Dziś
jest to baaardzo klasyczna restauracja i kawiarnia, z obowiązkową
szatnią i ciężkimi meblami. Przyznam szczerze, że ceny również do
najlżejszych nie należą. Jednak mimo to, skoro mówią na mieście, że nie
był w Krakowie ten, kto nie jadł ciasta u Michalika, postanowiliśmy
spróbować sernika i orzechowca. I bez kozery mogę stwierdzić, że oba
ciasta były rewelacyjne, a sposób ich podania - z odrobiną sałatki
owocowej dla przełamania smaku - wzbudził mój autentyczny zachwyt.
Dania Główne.

Przygody z daniami głównymi nie sposób zacząć inaczej niż od położonej tuż przy naszej noclegowni
'W Starej Kuchni'.
Lokal ten to charakterystyczna dla Krakowa restauracja serwująca
przeróżne wariacje na temat kuchni staropolskiej (choć poprzez
umieszczenie w menu sporej ilości potraw z ryb dryfująca lekko w stronę
kuchni śródziemnomorskiej). Co zatem można znaleźć w karcie? Pierogi,
schab, bigos - znana i lubiana przez nas klasyka. Także wnętrza, które
niedawno chyba zmieniły swój charakter i imitują atmosferę starej
polskiej chaty - za wyjątkiem tzw. sali bibliotecznej, która na
przywodzić na myśl dobrze wyposażoną mieszczańską bibliotekę. Wybraliśmy
miejsca w sali, która oprócz tradycyjnych w takich miejscach łańcuchów
cebul, czosnku i papryki obwieszona była... połciami wędzonej słoniny i
boczku, kiełbasami oraz marynowanymi warzywami w szklanych słojach.
Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego! Obsługa wydała się nam być
całkiem miła, acz bez rewelacji, za to miłym dodatkiem były noszone
przez kelnerów tradycyjne - ale nie krakowskie! - stroje. Dosłownie
moment po złożeniu zamówienia, aby umilić nam oczekiwanie, przyniesiono
nam po podpłomyku - cienkim drożdżowym placku (Najlepsza bąknęła coś o
spodzie od pizzy), przyprawionym dość obficie kminkiem i grubą solą. Do
podpłomyków podano imponujących rozmiarów maselnicę z masłem czosnkowym,
jednak fakt, że placki były nadzwyczaj ciepłe, dość skutecznie
utrudniał smarowanie - masło topiło się i spływało po palcach, brodach i
wsiąkało w kraciasty obrus. Na przystawkę zamówiliśmy zestaw Czterech
Zup Polskich, który, mimo że był przeznaczony dla jednej osoby, z
powodzeniem zaspokoił głód nas obojga. Zupy przyniesiono w kokilkach, co
umożliwiło nam spoko

jne
i w miarę kulturalne podzielenie się nimi. Najlepsza z Najlepszych
wybrała żurek i barszcz, ja zaś rozprawiłem się z grzybową i jarzynową.
Ciekawostką był fakt, ze barszcz był bardzo słodki i jednocześnie
pikantny, bardzo odmienny od takich, jakie jadamy na co dzień. Jednak
oboje szybko uznaliśmy, iż najpyszniejszą zupą w tym zestawie był żur -
mocny i niesłychanie aromatyczny, z solidną porcją jajka i białej
kiełbasy. Grzybowa zasłużyła na solidne drugie miejsce
mimo że przez cały czas zastanawiałem się, czy nie był dodany do niej wzmacniacz smaku albo zupa grzybowa w proszku,
zaś jarzynowa, z uwagi na zbytnią delikatność i jedynie wspomnienie po
brokułach w składzie zamykała stawkę. Zaspokoiliśmy głód już pierwszym
daniem, także ze sporym niedowierzaniem powitaliśmy danie główne,
czyli pieczonego prosiaka z jabłkiem w ryjku które wylądowało przed nami na stole. Były to
Młyńskie Koła. W tym miejscu powinniśmy ostrzec Szanownych Czytelników, że dalsze czytanie notki może skutkować napadami
padaczki ślinotoku, niekontrolowanym
obrzydzeniem uczuciem głodu i chęcią
rzucenia tego wszystkiego w cholerę
rzucenia tego wszystkiego w cholerę i natychmiastowego wyjazdu do
Krakowa. Otóż Młyńskie Koła nie były, co mogło wynikać z menu,
wariacjami na temat babki ziemniaczanej. Potrawa ta to ni mniej ni
więcej olbrzymi
mogący wykarmić połowę mieszkańców Etiopii, a drugą połowę rozpęknąć z przejedzenia
placek ziemniaczany o rozmiarach dużej pizzy. Na placku tym leżą sobie
spokojnie plastry smażonego na patelni wędzonego boczusia, panierowany
kotlet schabowy wraz z sosem śmietanowo-czosnkowym oraz kilka plastrów
lekko podtopionego mocno wędzonego żółtego sera, dla smaku doprawione
arcypyszną konfiturą żurawinową. Przy czym wszystko to stanowi tylko
dodatek do samego placka, który był - nie waham się tego powiedzieć -
jednym z najpyszniejszych placków ziemniaczanych, jakie kiedykolwiek
jadłem. Wszystko w nim było idealne - smak ziemniaków, cebuli i czegoś
(niestety nie wpadłem na to - czego) jeszcze, przypieczenie na brzegach,
za to miękkość i soczystość w środku... Poezja. Jedynym minusem był
fakt, że w menu nie było wzmianki o wielkości dania (choć może jego
nazwa miała starczyć za ostrzeżenie) i po wcześniejszym spożyciu
podpłomyków i zupy, byliśmy właściwie syci. Szkoda, bo to spowodowało,
że wytaczałem się spod 'W Starej Kuchni' z niejasnym przeczuciem, że
podskok na wyboju mnie rozpęknie, i absolutnym brakiem miejsca na
piwo...
Kraków jest miastem kosmopolitycznym, gdzie styka się wiele kultur. To tu tuż obok irlandzkiego pubu
Pod Papugami
(nastawionego na 100% na klientelę z wysp, co sugerowała ilość
telewizorów z zieloną trawą i biegającymi po niej zawodnikami a także
wywieszki zachęcające do obejrzenia 'TYLKO DZIŚ!' powtórki transmisji
meczu rugby Szkocja - Walia oraz czterech meczy trzeciej ligi
angielskiej pod rząd) może istnieć gruzińska restauracja
Chaczapuri (a raczej jedna z pięciu jej inkarnacji), sieć fast-foodów
Asia To Go
(że niby gdzie ma iść ta Asia?), ze sto kebabowni (jedna nawet z
telewizorem emitującym tańce - brzucha łamańce na wystawie) i pińćset
India Shopów (w co drugim - przeceny). Chaczapuri sobie odpuściliśmy -
choć oboje gustujemy w gruzińskim winie, to nie mieliśmy nastroju na
gruziński wieczór. Mieliśmy natomiast chęć na pierogi - a gdzie można znaleźć lepsze ruskie niż
w Toruniu? w restauracji

ukraińskiej? Trafiliśmy więc do '
Ukraińskiego Smaku',
knajpki ukrytej w głębokiej, średniowiecznej piwnicy przy ulicy
Kanoniczej. W takim Poznaniu sama piwnica byłaby warta wyeksponowania,
jednakże właściciele lokalu postanowili piwniczny chłód zastąpić ciepłem
ukraińskiej chłopskiej chaty, i uczynili to w bardzo prosty sposób,
używając pokrytych ludowymi wzorami tkanin pod sufitem. Wystroju
dopełnia sącząca się z głośników ukraińska muzyka ludowa (dość
hałaśliwa, jeśli ktoś nie jest uodporniony na tzw.
śpiew na krzyku).
Zanim ubrany na ludowo kelner przyniósł półmisek pierogów (tu,
odwrotnie niż W Starej Kuchni, porcja przewidziana w menu dla dwóch osób
nakarmiłaby raczej jednego głodomora), uraczył nas podpiwkiem i kwasem
chlebowym. Napoje te okazały się równie pyszne, co na Litwie, i w niczym
nie przypominające tego, co jest dostępne w naszych sklepach, nic więc
dziwnego, że szybko poprosiliśmy o repetę, a ja snułem wizje pozostania
przy stole do wieczora i ciągłego sączenia kwasu. Czyżby uzależnienie?
Danie główne, czyli pierogi, okazały się całkiem smaczne, zupełnie inne
niż te toruńskie, za to w czterech różnych wersjach: z kaszą gryczaną
i bliżej nieokreślonym 'czymś', z mięsem (pyyyycha...), ruskie (również pyyyycha...) i najmniej chyba przekonywujące z kapustą i grzybami.
Kontynuując
tradycję odwiedzania knajpek odmiennych kulturowo i kosztowania innych
kuchni trafiliśmy na krakowski Kazimierz. Spacerując z wolna uliczkami,
pełnymi zlodowaciałego śniegu i błota, oglądając biedną, acz na swój
sposób intrygującą
krakowską Wildę dzielnicę, szukaliśmy

miejsca, które mogło zaoferować nam ciepłą strawę
i nabranie energii przed nadchodzącym finałem Operacji Garm.
Wałęsając się od synagogi do synagogi, tuż przy starym żydowskim
cmentarzu, trafiliśmy na ulicę jak sprzed epoki. Maleńkie sklepiki
obwieszczają światu, że tu oto swój poważny sklep ma stolarz Holcer, a
tu - studio mody obywatela Szymona Katza. Tyle tylko, że tak naprawdę
nie są to sklepiki, a restauracja
'Dawno Temu Na Kazimierzu'...
Restauracja na starcie zyskuje sporo punktów za pomysł, co najmniej
drugie tyle za oryginalny wystrój wnętrza - widać miejsca po wyburzonych
ściankach działowych między mikroskopijnymi sklepikami, każda z
powstałych w ten sposób izb ma zestaw rekwizytów sprzed lat,
przypisanych do profesji fikcyjnego właściciela sklepu. Nieco gorzej z
obsługą kelnerską i wyborem dań w karcie - jest jednak na tyle dużo dań
egzotycznych, że nie przejmujemy się tym, ale cieszymy z ułatwionego
wyboru. Najlepsza z Najlepszych zamawia wątróbkę z borowikami, jak się
później okaże, zacny to był wybór, a połączenie tych dwóch smaków
naprawdę robiło wrażenie. Ja idę jeszcze dalej. Zamawiam
Kolahorę i
Czulent
- czyli czosnkową zupę z estragonem, bardzo łagodną i aksamitną w
smaku, i potrawę z fasoli, fasoli, chyba mięsa i fasoli. Zupa podbiła
moje serce, z czulentem było już gorzej - zdecydowanie przydał się tu
świeży czosnek rozgnieciony z oliwą przyniesiony przez kelnerkę. Tylko
po zaostrzeniu w ten sposób smaku można było spożyć ten intrygujący w
sumie posiłek. Trochę szkoda, bo później zestaw czosnek, fasola i piwo
okazał się zabójczy dla mojej wątroby. A właśnie! Piwo! Zamówiłem grzane
piwo uprzednio dopytując się, jak jest przygotowywane, i dostałem
klasyka - mikrofalowy twór z wrzuconymi goździkami i garścią cynamonu
sypniętą na pianę (którą to pianę musiałem w ekspresowym tempie ratować
przed wychlupnięciem z kufla). Najlepsza z Najlepszych po zamówieniu
grzańca galicyjskiego także dostała klasyka. Tak, tego
klasyka z kartonika. Dlatego też
'Dawno Temu na Kazimierzu' plusuje za wygląd i pomysł, a minusuje za rzeczy najważniejsze - czyli kuchnię...
Ostatnie odwiedzone przez nas restauracje muszę rozpatrywać jako całość - po pierwsze, choć

urządzono
je w różniącym się, acz podobnym stylu, to należą do jednego
właściciela. Po drugie - nie trafiliśmy do nich na pełen posiłek, a na
śniadanie, czy wczesny lunch, co może dość znacząco odbiegać od
standardów obiadowych reprezentowanych przez dany lokal. Te knajpki, to
mieszczące się przy Trakcie Królewskim '
Marmolada' i '
Miód Malina'.
Obydwie urządzone w drewnie i pastelach, w obydwu uwagę zwraca słomiany
żyrandol z powplatanymi sztucznymi makami (w 'Miód Malinie') i
truskawkami (w 'Marmoladzie'). To, co różni te lokale, to drobiazgi
robiące wrażenie na gościach, jak świeże tulipany i genialna obsługa
kelnerska w 'Miód Malinie' i śliczne,
rozkwitające
świeczki i piec chlebowy w 'Marmoladzie'. W tym ostatnim lokalu
spróbowaliśmy zestawów śniadaniowych - Najlepsza z Najlepszych zamówiła
omleta z serem, pieczarkami i
śladową ilością szynki szynką, ja -
jajecznicę ze szczypiorkiem i twarożek. Przyznam szczerze, że śniadania
były smaczne, acz niezbyt sycące (twarożku była podana stołowa łyżka,
nie więcej). Do tego sporo czasu zajęło ich przygotowanie. Mimo to,
podana kawa potrafiła zrobić wrażenie, dlatego całkiem mile wspominam
śniadanie w 'Marmoladzie'. Wczesny lunch w 'Miód Malinie' - ooo, to co
innego. Pierożki z twarogiem i słodzoną kwaśną śmietanką - palce lizać
i obgryzać, he he. Bruchetta
porchetta
z serkiem śmietanowym i szynką parmeńską na ciepło - niebo w gębie.
Także białe wino, choć ponoć stołowe, podbiło moje serce bukietem i
smakiem. Rewelacja, serdecznie polecam, co więcej - na pewno kiedyś tam
wrócę. Choćby dla wina. Śmieszna sytuacja pojawiła się, kiedy skuszony
aromatycznym zapachem poczęstowałem się kawałkiem bruchetty żony - w
moment przy stoliku był kelner, pytając czy wszystko w porządku i czy
przypadkiem nie pomylił zamówień. Zmieszany wyznałem, ze po prostu jest
to efekt łakomstwa i chciałem spróbować, co też pysznego wylądowało na
talerzu Najlepszej z Najlepszych. Uspokoiło go to, a ja do dziś się
zastanawiam, czy nie popełniłem jakiegoś okropnego gastronomicznego faux
pas...
Specjalność zakładu.
Specjalnością
zakładu nie mogło być nic innego, jak ostateczny powód naszej wizyty w
Krakowie. Operacja Garm, czyli pierwszy jak do tej pory koncert
Christophera Rygga z kolegami na polskiej ziemi. Ulver, proszę państwa!
Wiadomość, że zagrają w klubie Studio, zelektryzowała nas jak mało
która, i postanowiliśmy odbyć całą tę podróż (choć bliżej byłoby pewnie
do Berlina), aby zanużyć się w dźwiękach serwowanych przez Norwegów. I
było warto!
Najpierw, jak zwykle spóźnieni, trafiliśmy
na bardzo kameralnego before'a do małego studenckiego klubu Filutek,
położonego w akademiku o tej samej nazwie gdzieś na miasteczku
studenckim Akademii Górniczo-Hutniczej. Klub, to jedna sala z barem,
drewnianymi ławami i to wszystko. Tę studencką przaśność nadrabia jednak
iście studenckimi cenami (szklanica porządnego ginu z tonikiem tańsza
od 0,5 l Żywca w knajpie przy rynku!) i sympatycznymi barmankami.
Muzyka, nawet jeśli jakaś leciała, ginęła w gwarze rozmów. Było miło,
jednak dało się odczuć atmosferę nerwowego oczekiwania. Co zagrają? Ile
zagrają? Jak będzie?
Kolejka przed Studiem. W tłumie co
i rusz pojawiają się znajome (choćby tylko z widzenia) twarze. Wejście
przebiega szybko i bez problemów, desant na wolny stolik - także. Metoda
omijania kolejki do szatni 'na bezczela' sprawdza się jak zawsze
znakomicie. Piwo - drogie, lane tylko do plastikowych kufli 0,4 l.
Drinki - tylko te butelkowane z oferty Bacardi/Smirnoff. Słabo, ale nie
na degustację tu dziś przyszliśmy. Nerwy, nerwy... Już mieli zacząć
grać!
Wreszcie są! Warszawiacy z 'Tides From Nebula',
ja między innymi dla nich tu jestem, pędzę pod scenę. Najlepsza z
Najlepszych - woli słuchać ich zza stolika i sączyć
pącze.
Koncert wgniótł mnie w ziemię. Zagrali chyba wszystko, czego mógłbym
sobie życzyć, w tym genialny 'Purr'. Widać, że granie sprawia im
jeszcze
frajdę, widać, ze żyją muzyką i grają emocjami. Fantastycznie, choć
bardzo króciutko w sumie. Na moment ściągam Najlepszą pod scenę, ale Ona
chyba nie czuje tej muzyki.
Na razie. Przekonała się do Scootera, to i do Tides'ów się przekona! Wystarczy tylko puszczać ich często... i głośno! Na koniec podziękowania - dla orgów, dla headlinera - i dla fanów
czyli dla mnie!, którym w większości się podobało.
Przerwa
na uzupełnienie elektrolitów, a tu na sali mrok, czarne świece i znicze
na ołtarzu. A za nim - postać w czarnym habicie, sycząca niezrozumiale
do mikrofonu. Tak, nie mylicie się. Kvlt. To
Attlia Csihar
i jego nowy pomysł - Void ov Voices. W dużym skrócie - muzyka rytualna,
tworzona podczas impresji absolutnie na żywo (przez co każdy występ
jest nietuzinkowy i inny od poprzednich!). Czyli Mr. Attila rejestrujący
na żywo swój wokal, zniekształcający go (poprzez np. puszczenie od
tyłu), dodający w ten sam sposób kolejne ścieżki. Takie utwory zaczynają
sie spokojnie (np. od szeptu), by w finale eksplodować kakofonią
absolutnie nieludzkiego wycia. Przyznam szczerze, mnie to nie porwało.
Owszem - pomysł ciekawy, w połączeniu z osobowością tfurcy może nawet
bardziej zajmujący niż bym chciał (plotki głoszą o rytuałach, jakie ów
ekscentryk odprawia przy nagrywaniu płyt, medytacjach, uzależnieniu od
narkotyków i różnych ciekawych rzeczach, choć może nie tak
spektakularnych jak zakopywanie swego ubrania w ziemi i trupim odorze,
jaki miał wydawać dobry znajomy Attili, nieświętej pamięci niejaki
Dead). Widać wyrosłem już z biegania po lasach i straszenia wiewiórek.
Wreszcie
danie główne, nasz cel i i nasze pragnienie - ULVER! Ruszyli spokojnie,
na scenie praktycznie rusza się tylko perkusista (cóż, akurat on -
musi!). Na ekranie rozpiętym za sceną wizualizacje. Jest pięknie,
publiczność kupiona. Pierwszy - 'Eos', rozpoczynający ich najnowsze
wydawnictwo. Magia, która rozpoczęła się w tym momencie, towarzyszyła (z
małymi wyjątkami) już do końca koncertu. Chwilę później - 'Let the
Children Go' z tej samej płyty, i zmiana klimatu, pojawia się niepokój
znany ze starocia 'Little Blue Bird'. Pojawiają się wizualizacje znane z
filmów Leni Riefenstahl, coraz bardziej mroczne i mroczne, by w części
skończyć się na zespołowej autocenzurze i kontrowersyjnym napisie
wyświetlanym na ekranie, że dalsza część klipu wyświetlana nie będzie
przez szacunek dla pamięci ofiar drugiej wojny światowej. Szacunek ten
nie przeszkadzał jednak zespołowi umieścić w innych klipach scen
ocierających się o pornografię. Cóż, rzecz dziwna. Kolejne klipy równie
mocno działają na wyobraźnię, są w połączeniu z muzyką bardzo sugestywne
- mam tu na myśli na przykład klip z wanną podczas bodajże 'Operator' z
'Blood Inside'. Były to z pewnością najbardziej dynamiczne fragmenty
koncertu, ale dla mnie burzyły zbytnio atmosferę - nie potrafię być tu
obiektywny, bo wspomnianego albumu zwyczajnie nie lubię. Na szczęście
dalej było już coraz lepiej, zaczynając od 'Silence Teaches You How To
Sing', z moim prywatnym świętem podczas 'Hallways of Always' z
pamiętnego 'Perdition City', aż do wielkiego finału w postaci 'Like
Music' - 'Not Saved', który został rozciągnięty przez zespół do krańca
możliwości, i trwał, trwał i trwał, choć dla zgromadzonej publiczności w
ogóle nie musiał się kończyć. Niestety, sen się skończył, w ramach bisu
zespół wyszedł do ludzi, rozdać kilka autografów i popozować do zdjęć.
Udało mi się zamienić kilka słów z przemiłym panem perkusistą, lecz
branie autografów na byle czym uznałem za marnowanie ich czasu i
talentu. Garm (czyli lider zespołu) nie był chyba w najlepszym humorze,
ktoś z publiczności był wcześniej ponoć niemiły, zresztą polska
publiczność dała po raz kolejny pokaz braku kultury, olewając całkowicie
prośbę zespołu o zachowanie ciszy między utworami. Cóż - taki teraz
czas, że zespół wyrosły na scenie blackmetalowej dziś pasuje bardziej do
opery, niż na rockowy w sumie koncert...
Pisałem już, że było magicznie? To stwierdzenie starczy za całą relację...
Deser.
Na
deser załoga 'Z warząchwią i kopyścią...' zaprasza w trzy absolutnie
genialne miejsca kulinarne. Miejsca, które podbiły nasze serca - i
żołądki kuchnią, atmosferą i wszystkim tym, co składa się na definicję
Lokalu Z Klasą.

Dobry początek dnia zdecydowanie zapewni Szanownym Czytelnikom
kawiarnia pijalnia czekolady Wedla
na Starym Rynku, tuż obok Kościoła Mariackiego. Do lokalu wchodzi się
przez sklep z czekoladą, który oprócz tradycyjnych wedlowskich wyrobów
oferuje całą gamę pamiątek z Krakowa - choćby w formie czekolad w
opakowaniach z rycinami przedstawiającymi zabytki miasta. Główna sala to
adaptowane i przykryte szklanym dachem podwórze kamienicy, z
eleganckimi drewnianymi stolikami i wygodnymi ławami do siedzenia. Nieco
wyżej jest niewielki taras i sala dla palących, dlatego każdy klient
może poczuć się jak u siebie i nie będzie musiał rezygnować z ulubionych
używek, jednocześnie nie przeszkadzając wszystkim innym. W karcie dań -
a raczej napojów, kawiarnia serwuje plejadę płynnych czekolad. Serio
serio, pomyślcie o jakimś smaku, a z pewnością go tam znajdziecie (jak
choćby ciekawe połączenie pomarańczy i imbiru). Czekolady są, rzecz
jasna, prawdziwe. Żadne tam podgrzane mleko z kakaem, tylko gęsta,
słodka czekoladowa masa, do której podana jest dodatkowa szklaneczka
wody, żeby się klient 'nie zapchał' ;).
Spécialité de la maison stanowią tu zestawy śniadaniowe, nazwane po wielkich z wedlowskiego rodu: Śniadanie
Karola, Śniadanie
Emila i Śniadanie
Jana.
Składają się one praktycznie z takich samych składników - ciepłych,
chrupiących bułeczek pszennych i z otrębami oraz również ciepłych
francuskich rogalików. Jako dodatek podane jest masełko, konfitura (nam
podano wiśniową), dżemik (w naszym przypadku - brzoskwiniowy), miód i
esencja śniadania u Wedla - odrobina najpyszniejszego na świecie kremu
czekoladowego. Jako tak zwany 'konkret', na stoliku pojawia się także w
zależności od wybranego zestawu twarożek ze śmietanką i szczypiorkiem
podanym w osobnej miseczce (Karol), muesli z jogurtem (Emil) albo kilka
plastrów żółtego sera (Jan). A co do picia? Świeżo wyciskany sok
pomarańczowy, grapefruitowy bądź ich mieszanka (do wyboru), oraz
niezależnie od tego czekolada (albo kawa czy herbata, której przecież i
tak siedząc w pijalni czekolady nie wybierzemy!). Fantastyczny zastrzyk
energii i rewelacyjny start w nowy, piękny dzień!
Kiedy
zaś, w trakcie spaceru po Kazimierzu, zechcecie dać wytchnienie
znużonym stopom, i orzeźwić się trochę, nie będzie do tego lepszego
miejsca, niż położona tuż przy Starej Synagodze
Czajownia.
Zaraz po przekroczeniu progu wiesz, że trafiłeś do lokalu z duszą,
stworzonego przez zapaleńców, dla zapaleńców. I dla wszystkich innych,
którzy chcieliby choć trochę poznać smak herbaty zaparzonej wedle
wszelkich prawideł herbacianej sztuki. Cóż więc mamy? Ze sto rodzajów
herbaty, które to rodzaje obsługa (w osobie czajmistrza
Adiego)
zaparzy i poda w odpowiedni dla danego rodzaju sposób, słodkie
przysmaki a także fajki wodne, nabite aromatycznym tytoniem. Wszystko to
w zasięgu ręki, a raczej dzwoneczka, wystarczy nim zadzwonić, by
pojawił się czajmistrz. Wszystko to w miłej atmosferze miejsca, które
absolutnie nie ma ambicji, aby być 'trendy', ale które ma umożliwić
swoim gościom spędzenie miło czasu przy herbacie albo fajeczce. Podczas
naszej wizyty nie spotkaliśmy w niej małolatów, zwabionych możliwością
spalenia się
w fajnej knajpie. Byli za to młodzieniec z dziewczyną, starsi państwo
oraz przedstawiciel klasy managierskiej w garniturze i kolorowych
skarpetkach, który siedząc po turecku z laptopem na kolanach łączył
pracę z przyjemnością, czyli sączeniem
czaju
i pykaniem z fajeczki wodnej. Pobyt w Czajowni sprzyja relaksowi - sala
herbaciana to bambus i rattan, sala orientalna - głęboki turkus, a
salonik, w którym podawane są fajki wodne - poduchy i niskie drewniane
stoliki. Do tego cicha, nie narzucająca się orientalna muzyka
(odtwarzana z iPod'a ;) ). Naprawdę niewiele potrzeba, aby wyciszyć się w
samym sercu Kazimierza.
Ostatni lokal, który opiszę,
był jednym z pierwszych, do których zawitaliśmy - zresztą totalnie
przypadkiem, poszukując miejsca, w którym było by
ciepło. To, położona w bramie w Kamienicy Hipolitów tuż przy kościele św. Marii,
Cafe Magia.
Cafe Magia to niewielki lokal z kilkoma tylko stolikami zimą, za to w
sezonie wiosenno-letnim przepiękny ogródek na zapleczu oddziału Muzeum
Historycznego. Niebanalny wystrój wnętrza, przyciszona muzyka oraz 'łoże
Kaliguli', na którym zmieści się kilka osób (które uprasza się o
zdjęcie uprzednio obuwia) zwracają uwagę każdego, kto trafia w progi
lokalu. W karcie mnóstwo ciekawostek (gorące mleko z anyżem!!!), ale my
skusiliśmy się na piwo i herbatę z rumem. A potem jeszcze więcej herbaty
z rumem :) Napiszę tak - im bardziej leniwe ciepło rozlewało się po
żyłach, tym bardziej Cafe Magia zyskiwała w naszych oczach. Dlaczego? Z
powodu opisanej w menu historii jednorożca, który znalazł się u
zwieńczenia jednej z kolumn w lokalu, która to historia każe mu w
księżycowe noce stukać kopytami o krakowski bruk, ale też z powodu
całkiem nieźle opisanego znaczenia jednorożców w średniowieczu - co
symbolizowały, gdzie się je uwieczniało i jak - hipotetycznie - zwierz
ten mógł trafić do Kamienicy Hipolitów. Nie bez znaczenia był też fakt,
że późnym wieczorem pojawił się sam Hipolit - czyli stateczny, wielki
kocur - rezydent lokalu. Wszedł sam sobie otwierając główne drzwi (które
trzeba było zaraz po nim zamknąć, bo wiało), zlustrował gości
siedzących przy stolikach (omijając wyraźnie towarzystwo zajmujące
łoże), otarł się temu i owemu o nogi - i już go nie było. Jednakże
lokal, posiadający kociego rezydenta zdaje się być postrzegany przez
gości jako dużo bardziej przyjazny (zupełnie nie wiem dlaczego).

Choć
w Krakowie byliśmy pełne trzy dni, wyjeżdżaliśmy z poczuciem żalu i
braku czasu, by nacieszyć się w pełni wszystkimi wspaniałościami miasta.
Ominęła nas przyjemność biesiadowania w polecanej tu i tam
Kompanii Kuflowej,
nie udało nam się wspiąć na czubek wieży ratuszowej czy zwiedzić
wystawy 'Wawel zapomniany'. Mieliśmy jednak przed oczami i w uszach
obrazki i dźwięki z koncertu Ulver, zaś przed sobą perspektywę
niejednego powrotu do Grodu Kraka.